czwartek, 14 sierpnia 2014

Prolog

12 marca 1999 roku, okolice Paryża
Krew krąży w żyłach niczym trucizna. Każda jej najmniejsza kropla wypala kolejny ślad, który czyni cierpienie coraz straszniejszym doświadczeniem. Nie widzi już drogi powrotnej. Została ona spalona, zamurowana i pogrzebana na zawsze. Każdy kolejny oddech sprawia coraz większe trudności. Chciał tego, zasłużył. Miał szansę, lecz zdecydował katastrofalnie. Unosi wzrok w stronę nieba, jakby chcąc zobaczyć w nim nadzieję. Nadzieja zarezerwowana jest dla innych, lepszych. Wzrok przenosi na swe dłonie, które trzęsą się niespokojnie. Nie były w stanie go powstrzymać, toną w rozpaczy. Z oddali do jego umysłu dociera głos wilków, które swym donośnym śpiewem doskonale odzwierciedlają nastrój w jego sercu. Powinien lękać się ich groźnej natury, lecz przerażenie wywołuje w nim coś diametralnie odmiennego. Wciąż spogląda w swe odbicie, lecz nadal nie jest w stanie uwierzyć. Stał się kimś zupełnie innym. ZABIŁ. Nie z konieczności, zemsty, dla pieniędzy. Zabił dla czystej przyjemności. Zabił dla tego unikatowego uczucia, które sprawia, że każdy kolejny wdech staje się następnym przepływem radości; dla wrażenia, iż jest w stanie osiągnąć wszystko i nic nie stanie już na jego drodze; dla czystej adrenaliny, która sprawia, iż życie ma jakiś sens; aby udowodnić, że nie jest nikim. Właśnie, tak miało wyglądać jego życie. Nie było jednak identycznie. Przyjemność zamieniła się w przerażający ból, który jakby uderzał młotem w jego świadomości; radość nie nastała nawet przez sekundę, a jej miejsce przejęła podstępna paranoja; sens życia pozostał, choć życia już nie było w nim całym. Teraz 4 osoby leżą w czarnych workach, czekając na pochówek. Były jego ofiarami. Lindy, Anna, Catherine i Dorothy należały do osób, które podwójnie nie zasłużyły na śmierć. Działaczka społeczna, przyszła zakonnica, wzorowa studentka medycyny, malarka. Jego jednak nie obchodziło nic. Zrobił to, myśląc jedynie o swoim dobrze. Dobro jednak okazało się błędne, a jego chore sumienie wciąż pragnie więcej. Nie, dłużej nie czeka! Opuszcza starego Forda, stanowczym krokiem udając się pod adres, który zna aż zbyt dobrze. Uderzeniem otwiera drzwi, choć dobrze wie, że klucz znajduje się pod starą donicą, która stoi pod murem. Nie unika hałasu; chce, by wiedziano, że jest tutaj. Przystępuje próg drewnianego, zniszczonego przez upływające lata domku. Dookoła widzi przedmioty, których historię zna aż zbyt dobrze. W rogu leży stara lalka, którą bawiła się jego ukochana, młodsza siostrzyczka. W myślach powraca do jej szczerego uśmiechu, niewinności. Była tak czysta, utalentowana, a teraz jej małe ciało spoczywa pod ciężarem ziemi. NIE ZROBIŁ NIC, CHOĆ MÓGŁ UCZYNIĆ TAK WIELE. W drugim rogu spoczywa maszyna do szycia. Mężczyzna przysiada na fotelu, który tonie w nagromadzonym kurzu, odtwarzając w swych myślach głos matki. Zawsze powtarzała, by w Panu upatrywał nadzieję na każdy dzień. Słuchał, choć nie wierzył. Nie potrafił ufać osobie, która składała dłonie do modlitwy, jednocześnie nosząc na sobie imię szatana. Strach przysłonił mu wolną wolę. MILCZAŁ. Zimne powietrze przedziera się do przydymionego wnętrza poprzez szpary w sklejonym taśmą oknie. Doskonale pamięta chwilę, gdy jego brat naprawiał to cholernie okno, które tak denerwowało wszystkich domowników. Była to jedna z nielicznych chwil spokoju, radości. Śmiali się do rozpuku, malując swe ubrania klejem i farbą. Byli niczym prawdziwe rodzeństwo, choć nienawiść pożerała ich serca. Normalne dni były całkowitym przeciwieństwem tych kilku godzin. Był młodszy, gorszy, niepotrzebny. Starszy, lubiany brat nie mógł pokazywać się w jego towarzystwie. Był więc niczym cień, którego nie zauważał dosłownie nikt. Cień, choć tak piękny, nie jest przecież czymś ważnym, utęsknionym. Po prostu jest i żyje w swoim świecie, którego skrycie nienawidzi. KOCHAŁ POMIMO WSZYSTKO. Najcięższy z jego błędów polegał właśnie na miłości. Czymże ona jest bowiem? Podstępem wkrada się do serca, buduje tam swe królestwo, lecz nie dostrzega realiów. Szybko swymi zasłonami zakrywa rzeczywistość, czyni ckliwym, litościwym i bezbronnym. Teraz mężczyzna nienawidzi miłości. Szacunkiem darzy jedynie inteligencję i wyrafinowanie, gdyż to one określają jego dzisiejszy świat. W owym świecie nie ma miejsca na błędy, upadki, moment zawahania. Istnieją jedynie suche fakty i pragnienie - pragnienie sprawiedliwości. Powoli wstaje ze swego miejsca, słysząc odgłos starych drzwi, które skrzypiąc zwiastują nadejście oczekiwanego gościa. Zajmuje pozycję, ukrywając się w zacienionej części pomieszczenia. Stojąc pod ścianą, wie dokładnie, co musi uczynić. Jest pewien swego zamiaru bardziej, aniżeli wszystkiego, co uczynił w swoim osiemnastoletnim życiu. W końcu przed jego oczami staje średniego wzrostu, siwy i zgarbiony mężczyzna. Swym posępnym, pełnym agresji wzrokiem atakuje jego postać. Robi krok w przód, lecz widząc pistolet w rękach wyłaniającej się z mroku postaci, kamienieje.
- Synu... - wydaje z siebie ciche, pełne przerażenia słowo. Ustawia się bokiem, doskonale wiedząc, iż jedynie w ten sposób może zminimalizować powierzchnię ewentualnego strzału i powiększyć swą szansę na przeżycie. Stara się powiedzieć kolejne słowa, jednakże milknie, jakby przeczuwał, iż nie będą one miały większego sensu. Jest już pewien, że śmierć nadejdzie. Ściąga swe gęste brwi, kończąc zmowę pokory. W obliczu śmierci nie musi udawać i w końcu może ukazać światu prawdziwego siebie. - Od zawsze byłem pewien, że nic z ciebie nie będzie - stwierdza, ukazując na swych ustach uśmiech. Nie jest to jednak zwykły uśmiech. Króluje w nim wyższość, pogarda. Dwa proste słowa, które idealnie cechują go całego,
Nacio nie odpowiada. Jedynie unosi swą dłoń, w której trzyma naładowany pistolet. Wymierza go wprost w środek głowy staruszka. Jeszcze raz spogląda na jego minę pełną nienawiści, chcąc zakodować ten wyraz twarzy w swym umyśle. STRZELA. Bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia, przemowy i zbędnych ceremoniałów. Scenę tę ułożoną miał w swych marzeniach już od dawna. Teraz czerpie przyjemność z jej realności. Widzi ojca, który wydaje z siebie ostatnie garstki powietrza. Trafił idealnie. Serce ofiary powoli zamiera, mając w sobie kulę o średnicy dziewięciu milimetrów. Zabójca podchodzi bliżej. Staje nad swą ofiarą, chcąc jeszcze raz spojrzeć w jego parszywe oczy. Nie widzi już uśmiechu. Zniknął on, by ustąpić miejsca przerażeniu. Radość jednak gości w tym pomieszczeniu, a pojawia się ona na twarzy młodego Francuza.
- Lepszego prezentu urodzinowego nie mogłeś mi podarować, ojcze - mówi, klepiąc dwa razy jego zakrwawiony policzek. Dookoła widzi morze krwi, które napędza go jeszcze bardziej w swej radości. Teraz jest w końcu wolny, choć zniewolony przez grzech śmiertelny. Widzi, iż ojciec ostatkiem sił chce wybłagać pomoc, szarpiąc jego nogawkę. Odpycha go. Robi długi, zdecydowany krok w stronę drzwi, jeszcze żywego trupa pozostawiając na pastwę losu. Jest jednakże pewien, że ktoś zaopiekuje się jego ojcem, a owy osobnik nosi imię Lucyfer.
_________________________
Zapewne nikt nie będzie tego czytał, więc daruję sobie długie przemowy. Chcę napisać to opowiadanie dla siebie, tak po prostu. Siedzi we mnie już od dawna i rozpaczliwie chce ujrzeć światło dzienne, więc nie mogę mu tego zabronić.
Jeśli ktokolwiek chciałaby to czytać, byłabym w siódmym niebie... To chyba tyle.
Pozdrawiam,
Carrie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz